Warszawa + Zenit 12 XP, czyli o znaczeniu narzędzia w procesie twórczym
Jedna z bardziej rozpowszechnionych opinii na temat twórczości ( artystycznej też ) głosi, że najistotniejszy jest efekt finalny. Supremacja produktu procesu twórczego nad narzędziami użytymi do jego stworzenia, stawia go w sferze niebieskiej, oderwanej od naszego tutaj łez padołu. Zatem w tym przypadku, o twórczości artystycznej nie może być mowy ( jeśli przyjąć obraną tu tezę za prawdziwą ), ponieważ narzędzie, w znacznym stopniu, zdefiniowało efekt. Niejako dałem poprowadzić się za rączkę, by zobaczyć, co się stanie.
Niegdyś, kiedy zacząłem wykazywać zainteresowanie fotografią wykraczające poza focenie znajomych podczas imprez, udzielono mi bardzo cennej rady: kup se zenita. Tak też uczyniłem ( dokładnie rzecz ujmując, dostałem 20 letni egzemplarz z zerowym przebiegiem, oznaczony symbolem12 XP, od wuja ). Szkoła, jaką wyniosłem z przeszło dwuletniej przygody z tym aparatem, okazała się bezcenna. Oszczędność klatki to termin nieznany większości posiadacz aparatów cyfrowych ( wykonują oni średnio1000 zdjęć na spotkaniu ze znajomymi, następnie, po upływie roku odkrywają, że ich dysk jeden tera, dziwnym trafem, nie chce zmieścić pliku tekstowego ). Zdarzało mi się mieć na jednym filmie kadry z wakacji i ferii zimowych. Lista uroków dotyczących pracy na tej maszynie jest długa. Wystająca kość czołowa nosiła ślady metalowych sanek od lampy błyskowej. Zanim zdołałem ustawić ostrość na niemożebnie ciemnej matówce, moje oko wyemitowało pół litra filmu łzowego ( nie mówiąc już o siedemdziesięcioletniej kobiecinie o lasce, która dawno zniknęła za horyzontem ). Mój pierwszy film wykonałem podczas podróży autostopem po Rumunii. Niestety, tych domniemanie cudnych kadrów nigdy nie ujrzało ludzkie oko, ponieważ nie potrafiłem jeszcze zwinąć filmu w tym czołgu wśród aparatów. Nie zniechęciło mnie to jednak do dalszych prób. Rezultaty były najwspanialszym wynagrodzeniem ciężkiej pracy. Kolorowiutkie foteczki ( pracowałem wówczas tylko na filmach barwnych ) kwiatków, robaczków, pieseczków i koteczków w małej głębi ostrości cieszyły serce, niczym cukierki cieszą małego dzieciaka. Dodatkowo, posiadając przy sobie ciężki, kanciasty kawał metalu, niestraszne mi były zakamary mławskiej Wólki czy warszawskiej Pragi. Poza tym, potencjalny opryszek nie stanowiłby raczej większego zagrożenia - musiałby chyba mieć wadę wzroku rzędu 7 dioptrii, żeby połaszczyć się na ten eksponat muzealny. Próbując uprawiać fotografię reporterską, byłem notorycznie demaskowany przez klapnięcie lustra i trzask migawki, przypominające odgłosem trzaśnięcie oknem w wagonie PKP.
Te wszystkie ograniczenia nie zniechęciły mnie, jeno zahartowały, dając podwaliny do dalszego rozwoju w fotografii. Oto pierwsza, eklektyczna odsłona zbiorów, jakie ZAWDZIĘCZAM temu duchowi zaklętemu w radzieckiej, fotograficznej maszynie.